Od około półtora roku można mnie nazwać maniakiem roweru. Jeżdżę nim nie tylko na weekendowe wypady czy rozrywkowo na Masy Krytyczne, ale też do pracy, po zakupy i właściwie wszędzie tam, gdzie to możliwe. Kilka miesięcy przed wakacjami przyszła mi do głowy myśl, aby to przywiązanie do roweru zaakcentować w mocniejszy sposób – wybrać się nim w dalszą wyprawę. Od dawna planowałem też zwiedzić Sztokholm, więc w naturalny sposób oba pomysły połączyłem w jeden.
Plan był prosty: jadę z Torunia do Gdańska w 3 etapach (Toruń–Grudziądz–Malbork–Gdańsk), tam przesiadam się na prom (rower wodny niestety odpada), płynę do Nynäshamn, a stamtąd dojeżdżam do Sztokholmu. Oczywiście, nocleg rezerwuję 10 km od centrum Sztokholmu, żeby co dzień zrobić większy dystans niż samą jazdą podczas zwiedzania.
Idea wydawała się realna, jednak znaleźć kompana do takiej podróży nie było wcale łatwo. Znajomi najczęściej pukali się w głowę, gdy im proponowałem współuczestnictwo. Ich argumenty sprowadzały się do dwóch:
- "Nie dasz rady". Trasę rozplanowałem tak, aby dziennie zrobić maksymalnie 80 km. W normalnych warunkach taka przejażdżka, owszem, jest już ciut męcząca. Wiedziałem, że bagaże zadania nie ułatwią, ale przecież nie o to chodzi w wakacjach, żeby wypoczywać, ale o przygodę i wyzwanie! Trochę się zmęczę i co mi się stanie. W końcu mam cały dzień na te 80 km, nie muszę się nawet zbytnio śpieszyć.
- "Rower ci się rozpadnie". To już rozsądniejsze. Zdarzało mi się przecież wracać do domu na pieszo z urwanym pedałem, dętkę przebijałem nawet 3 razy w jednym miesiącu. Bywało, że całe tylne koło mi odpadło. OK, ale takie wypadki mogą się zdarzyć zawsze i wszędzie, także podczas podróży samochodem. Dętkę można wymienić, śrubę przykręcić. Jeśli będzie rzeczywiście źle, to można pójść na pocztę, rower odesłać do domu i kontynuować podróż autobusem.
Ostatecznie znalazł się jeden towarzysz, Przemas. Jeździ regularnie od paru lat i nie straszne mu takie wyprawy. Większość z poniższych zdjęć zawdzięczamy jemu.
Tyle tytułem wstępu. Ta relacja w zamyśle nie ma być dziennikiem, pamiętnikiem ani przewodnikiem. Ma skupiać się wyłącznie na aspektach związanych z jazdą rowerem, z infrastrukturą rowerową Szwecji i Polski; zachęcić lub zniechęcić potencjalnych naśladowców, którzy może chcą porwać się na podobny wyczyn ale się wahają.
Przed wyjazdem zdecydowaliśmy się na skrócenie polskiej części trasy. Koniec końców wystartowaliśmy w Malborku, bo co też ciekawego może być w Grudziądzu? Do Malborka wybraliśmy się pociągiem. PKP sprzedaje bilety na rower, podobno mają nawet specjalny wagon do ich przewożenia. Od kasjerki dowiedzieliśmy się, że wagon taki jest pierwszym w kolejności. Oczywiście, wagony okazały się bujdą. Gdy pociąg przyjechał (z 40–minutowym opóźnieniem), poszliśmy na przód, skąd przepędził nas konduktor, na koniec, tłumacząc, że "przecież wiadomo, że jak jedziemy na Gdańsk, to kierunek jazdy jest odwrócony i pierwszy wagon jest z tyłu". No tak, pierwsi będą ostatnimi, że też wcześniej tego nie przewidziałem! W wyniku pośpiechu i niesprzyjających okoliczności o których nie chcę tu pisać, znaleźliśmy się ostatecznie w przestrzeni między dwoma wagonami w środku pociągu i po kilku godzinach znaleźliśmy się przy zamku krzyżackim, skąd ruszyliśmy do Gdańska już na rowerach.
Jazda do Gdańska nie przysporzyła żadnych większych trudności. Najgorszy był most w Dworku, bo nie chcąc wjeżdżać na ruchliwą ulicę, musieliśmy rowery dźwignąć i wnieść schodami. Był to zdecydowanie najbardziej męczący moment na całej trasie po polskiej stronie. Poza tym jechało się gładko, przerzutkęzmieniałem jedynie pomiędzy trzema najcięższymi z tyłu, przedniej nie było potrzeby zmieniać przez całą drogę. Przejechaliśmy około 10 km więcej niż było w planie, bo a to jakaś droga miała być a nie było, a to zajechaliśmy w okolicach Sobieszewa w ślepą uliczkę obok rafinerii itp. Dotarliśmy w końcu do promu, zaokrętowaliśmy siebie oraz rowery. A teraz przenosimy się z relacją do Nynäshamn.
Istnieje prosta droga z Nynäshamn do Sztokholmu: autostrada. Z oczywistych względów nie mogliśmy nią jechać. Rowerem należy nadłożyć trochę kilometrów, zboczyć na zachód i skręcić na północ, o, mniej więcej tak:
Trasa ta, wytyczona przez Przemasa, pokrywa się, przynajmniej częściowo, z oficjalną, oznakowaną ścieżką rowerową nazwaną Nynasladen. Jednak gdy ruszaliśmy z Nynäshamn nie w głowie nam było szukanie znaków. Pojechaliśmy tak, jak nam się wydawało, że będzie dobrze. I było dobrze, bo w Szwecji trudno się zgubić. Chyba każda asfaltowa droga biegnąca mniej więcej na północ doprowadziłaby nas do Sztokholmu. Zdarzało się, że jechaliśmy oznakowaną Nynasladen, to znów zbaczaliśmy na własne ścieżki. Do dyspozycji mieliśmy GPSa w komórce. Należy jednak zauważyć, że nie był to GPS znany z samochodów – nie nawigował nas. Mogliśmy jedynie sprawdzić w jakim punkcie mapy stoimy i gdzie jest który kierunek świata. To wystarczyło.
Trzeba przyznać, że cała wyprawa była przygotowywana w dość beztroski sposób. Nikt z nas nie zawracał sobie głowy takimi problemami jak ukształtowanie terenu w Szwecji. Szybko okazało się, że nie będzie tak łatwo jak po naszej stronie Bałtyku. Na całej długości drogi nadzwyczaj urodzajnie występowały pagórki. Spore pagórki. Tak jak w Polsce manipulowałem tylko trzema przerzutkami, tak tu w użyciu była cała ich gama, od najlżejszej do najcięższej, a zdarzało się, że trzeba było zejść z roweru i na nogach wdrapywać się na szczyt. I przed każdą górką to samo postanowienie: "wjadę na rozpędzie, na dwójce dam radę". I na każdej to samo rozczarowanie. Ale za chwilę zjazd – można się było rozpędzić do 40 km/h i.. tak w kółko. Miało to swój urok, bardzo miło się wspomina takie dokonanie, ale ludzi bez treningu i kondycji ostrzegam. Nie było lekko. Łatwiej by mi było przejechać 200 km po równinie niż te 70 km slalomem góra–dół.
Wspominałem już o oznakowanej Nynasladen. W bardziej zaludnionych miejscach, mniej więcej 20 km od stolicy, sieć ścieżek rowerowych znacznie się zagęszcza. Pierwszą spotkaliśmy już pod Huddinge. Chyba każda z napotkanych ścieżek była asfaltowa, nie przypominam sobie innych nawierzchni wyłączając krótki fragment z płyt w zabytkowej części centrum. Na skrzyżowaniach bez trudności znajdziemy tabliczki szczegółowo informujące dokąd droga nas skieruje. Przejazdy, podjazdy, zjazdy, ślimaki – wszystko, czego zapragniemy do wygodnej jazdy, tu jest. Porównując infrastrukturę rowerową okolic Torunia do tej z okolic Sztokholmu, to... ok, żartowałem. Nie mamy w ogóle startu. Poza brakiem porównywalnych dróg dochodzą jeszcze przyzwyczajenia ludzi. Tam, gdy ktoś przez nieuwagę wejdzie na ścieżkę, to widząc nadjeżdżający rower, z zakłopotaniem czym prędzej próbuje z niej zejść. U nas ludzie potrafią paradować z kundlem na smyczy wyciągniętym przez całą szerokość drogi, a gdy im zwrócisz uwagę, to gotowi są cię zabić.
Wspomniałem o szczegółowych oznakowaniach. Niekiedy mogą być one wadą. Gdy pierwszego dnia pobytu ruszaliśmy z dzielnicy Kugens Kurva do centrum, dowiedzieliśmy się jak dojechać do: Skärholmen, Långsjö, Långbro, Västertorp, Årsta i setki podobnych małych mieścin. O centrum cicho–sza, trzeba się było ratować GPSem. W następnych dniach, gdyśmy się z powyższymi nazwami nieco oswoili, GPS nie był już w ogóle potrzebny.
Tyle o ścieżkach na dalekich obrzeżach. A jak wygląda sytuacja w centrum? W przewodnikach można wyczytać, ile Sztokholm wydał na budowę sieci dróg rowerowych, jakie przyniosło to korzyści w postaci mniejszej emisji CO2 i jak wielka liczba osób używa roweru jako podstawowego środka komunikacji. Inwestycja na pewno opłaciła się. Dość powiedzieć, że najłatwiej i najprzyjemniej przemieszczać się po mieście właśnie w ten sposób. Rowerem dojechać można wszędzie. Z południowego kierunku do centrum wjeżdża się przez most, na którym po obu stronach znajdują się pasy dla rowerów dwa razy szersze niż dla pieszych. Jadąc prosto jest się w stanie w kilka minut bezkolizyjnej, płynnej jazdy minąć kolejne wyspy Sztokholmu: Södermalm, Gamla Stan i Norrmalm. Wieczorem tą samą drogą, w przeciwnym kierunku z miasta wyjeżdża autentyczny strumień setek rowerzystów.Łatwo dostrzec mnóstwo udogodnień w postaci wydzielonych pasów na głównych ulicach czy osobnych światłach. Przyciski detektorów znajdują się zawsze po właściwej stronie. Wszędzie widać bezlik zaparkowanych rowerów i, zdaje się, nikt tam nie obawia się o kradzież, bo mało kiedy są w jakikolwiek sposób przypięte. Bardzo popularne są również wypożyczalnie rowerów.
Cóż, po kilku dniach pobytu w rowerowym raju nadszedł czas powrotu do domu. Na powtórkę aż do Nynäshamn nie mieliśmy już ochoty. Dojechaliśmy jedynie paręnaście kilometrów do stacji pociągów podmiejskich. Tu warto wspomnieć, że w pojazdach komunikacji miejskiej nie można przewozić rowerów, natomiast w podmiejskich – jak najbardziej, ale tylko w określonych porach, tj. poza godzinami szczytu. Nie ma osobnej dopłaty za transport roweru, płaci się jak za zwykły bilet. Nie wiedzieć czemu ten, gdy kupiony w kiosku, jest tańszy niż w kasie na stacji. Ciekawym, czy jest w tym jakiś sens?
Po dotarciu do Nynäshamn załadowaliśmy się ponownie na prom, potem z Gdańska pociągiem do Torunia. Specjalnych wagonów w PKP i tym razem nie było.
Pozostaje liczyć, że i u nas infrastruktura rowerowa kiedyś dogoni tę szwedzką, choć pewnie sporo wody w Wiśle upłynie nim to nastąpi.
Tekst: Sławomir Krysztowiak
Niektóre zdjęcia: Przemysław Czerliński