Gdy dwa lata temu po raz pierwszy zaświtała mi w głowie myśl o wyjeździe na wakacje do Szwecji z rowerem jako głównym środkiem transportu, już wtedy wydawało się to szalone większości znajomym. Nie wszystkim na szczęście, aczkolwiek nawet towarzysz tamtej wyprawy - Przemas - po powrocie zrobił pauzę od realizacji podobnych pomysłów, oceniając je jako "trochę" bezsensowne. Fajnie - owszem. Ale po co się tak męczyć, zamiast pojechać samochodem. Byłoby wygodniej i szybciej.
Pewnie, że tak. Tylko, że: "w samochodzie jesteśmy zawsze jak w kabinie, a z przyzwyczajenia nie zdajemy sobie sprawy, że patrzenie przez okno przypomina raczej oglądanie telewizji. Jesteśmy biernymi obserwatorami i wszystko przesuwa się gnuśnie obok, ujęte w ramki ekranu". Tymczasem na rowerze "beton, na którym gwiżdżą opony o dziesięć centymetrów poniżej twej stopy, jest realny, to ten sam, po którym chodzisz, tak zatarty w pędzie, że nie możesz go wyraźnie dostrzec, lecz przecież możesz opuścić stopę i dotknąć go, kiedy tylko zechcesz i to doświadczenie jest zawsze w bezpośrednim zasięgu świadomości." Powyższe cytaty, zaczerpnięte z książki Roberta M. Prisinga, co prawda oryginalnie tyczą się motoru, lecz doskonale oddają mój zamysł stojący za wyprawami rowerowymi. I ja, zamiast koncepcję zwinąć, postanowiłem ją poszerzyć i tym razem pojechać do Finlandii, ale nie do konkretnego miasta, nie do hotelu. Nie chciałem mieć konkretnych planów. Chciałem spać na dziko, w namiocie, w lesie, żywić się jeżynami... No dobra, z tym ostatnim to już lekka przesada. Do sklepu w razie potrzeby można zajrzeć.
I co się stało? Przemas przeżył istne nawrócenie i zapragnął pojechać ze mną. Przypadkiem na zabawie sylwestrowej poznałem też pewnego Fina mieszkającego w Polsce, który chciał na wakacje wybrać się w podobną wyprawę. Niestety, o ile na imprezie byliśmy obaj bardzo optymistycznie nastawieni do pomysłu i "w gadce" przejechaliśmy całą Finlandię wzdłuż i wszerz, o tyle po powrocie do neutralnego stanu umysłu plany wyparowały, a kontakt szybko się urwał.
Przyszedł czas na obmyślanie, jak się do Finlandii dostać z rowerem. Okazało się, że promy są zawieszone. Dlaczego - nie wiadomo. Alternatywą pozostał samolot. Do Turku lata tania linia - Wizzair. Można też polecieć AirBalticem przez Łotwę do Helsinek. Ale jak to zwykle z tanimi liniami bywa, po podliczeniu kosztów okazało się, że... poszlibyśmy z torbami. Dopłata za rower wynosi tyle co drugi bilet, dopłata za dodatkowy bagaż (namiot, karimaty) - tyle co trzeci.
Darowaliśmy sobie Finlandię. Może kiedyś... Ale nic to, przecież w Skandynawii są inne piękne miejsca... Na przykład - Szwecja! Postanowiliśmy popłynąć promem, tym razem do Karlskrony, stamtąd pojechać rowerami do Kalmaru, pokręcić się trochę po Olandii, wrócić z powrotem do Karlskrony (pociągiem, aby ograniczyć ryzyko, że nie zdołamy wrócić na prom) i pojeździć trochę po jej okolicach. Na wszystko daliśmy sobie tydzień. I ruszyliśmy. A jak wyglądała podróż, poniżej.
22 lipca 2013
Przemas podjechał do mnie. Pożegnałem się z Alicją, mą dziewczyną (szkoda, że sama nie dała się namówić na wyprawę!) i ruszyliśmy na dworzec PKP. Dojechaliśmy o 9:00, czyli zgodnie z planem, bo pociąg miał ruszyć o 9:30. Kupiłem bilety. Odniosłem wrażenie, że bardzo podrożały od ostatniego razu, bo za bilet do Gdyni na dwie osoby zapłaciłem około 80 zł, do tego 14 zł za przewóz rowerów.
Pociąg podjechał o czasie. Wsiedliśmy do wagonu z logo roweru. Gdy zabieraliśmy się do zawieszenia ich na specjalnym stojaku, konduktor polecił, byśmy trzymali je postawione na podłodze, bo "i tak nigdy nikogo tu nie ma". Rzeczywiście, było luźno. W porównaniu do tego, co nas spotkało dwa lata temu, to teraz mieliśmy wręcz luksus. Dało się nawet zdrzemnąć na trzech rozłożonych siedzeniach... I tak zeszło.
W Gdyni coś zjedliśmy, pokręciliśmy się po plaży, zobaczyliśmy Dar Pomorza, Błyskawicę i inne gdyńskie standardy. Odpoczęliśmy przy fontannie.
Stwierdziliśmy, że chcemy się jak najszybciej znaleźć na promie. Przedtem wciągnęliśmy jeszcze kebaba na drogę. Trafiły się w nim cholerne oliwki - jak będę oddawał daninę Neptunowi na morzu, to na pewno przez nie!
Szybko dostaliśmy karty okrętowe i poszliśmy szukać kabiny. Na pokładzie istna impreza - muzyka, światła, DJ... Znaleźliśmy nasz korytarz i po krótkim mocowaniu z drzwiami doznaliśmy szoku! Pokój jak w hotelu - łóżka, toaleta, prysznic, TV, radio... I to wszystko, dzięki promocji "Szwecja na rowerze" za 300 zł za osobę w dwie strony! Bez promocji byśmy zapłacili niemal 400 bez kabiny.
Jakieś cholerstwo wpadło mi do oka i nie chciało wyjść. Przemas poszedł oglądać prom. Po kilkudziesięciu minutach do niego dołączyłem, ale nie czułem się komfortowo. W takim stanie prom nie robił na mnie takiego wrażenia jak 2 lata temu. Wróciłem do kajutki się zdrzemnąć.
W międzyczasie dostałem SMSa ze stawkami w sieci "MCP Maritime Com". Do Polski - jedyne 15 zł/minutę. Połączenie przychodzące - 5 zł/minutę. SMS - 4 zł. Masakra! Wyłączyłem telefon, aby przypadkiem nie odebrać połączenia, gdyby ktoś do mnie zadzwonił.
Kilometrów na liczniku: 13,6.
23 lipca 2013
Obudziłem się w momencie, gdy głos przez radio ponaglał, aby 30 minut przed czasem dopłynięcia (7:45) opuścić kabinę aby umożliwić sprzątanie. Nie chciało mi się wstawać i leżałem dalej w najlepsze.
W końcu się zmotywowałem i wstałem, spakowałem się i poszliśmy z Przemasem na pokład obserwować wpłynięcie do Karlskrony, bo podobno najpiękniejsza jest od strony morza. Tyle że... byliśmy już w Karlskronie - trwało cumowanie.
Opuściliśmy prom. W porcie zjedliśmy śniadanie. Zastanawialiśmy się głośno dokąd ruszyć i jakiś gość z TIRa mówiący po polsku to usłyszał i spytał: "A gdzie chcecie jechać". "Do lasu" - odpowiedziałem. "Do lasu???" - wykrzyknął bez udawanego zaskoczenia. I w śmiech.
Do centrum Karlskrony z portu jest około 11 km, prowadzi tam ładna ścieżka rowerowa. Po dojechaniu znaleźliśmy Lidla. Ceny niektórych towarów są z grubsza takie, jak w Polsce (chałwa, czekolady). Na ławeczce pod sklepem zjedliśmy "drugie śniadanie".
Pokręciliśmy się ciut po centrum. Z "zabytków" widzieliśmy jedynie pomnik Rybaczki z rynku rybnego, gdyż stwierdziliśmy, że lepiej od razu jechać na północ, a miasteczko zwiedzić w sobotę, wracając. Aby pojechać na północ, musieliśmy... cofnąć się niemal do portu i obrać kierunek "najdłuższą ścieżką rowerową" - Cykelsparet - która doprowadziła nas do Torsås, gdzie właśnie piszę te słowa kładąc się spać, a sięga jeszcze sporo dalej.
Droga minęła bardzo przyjemnie, nie licząc momentów, w których byłem solidnie zmęczony i Przemas mnie odsadzał, czym mnie nawet zaczął wkurzać. Raz nawet wołałem, aby się na moment zatrzymał, ale w szaleńczym pędzie nie słyszał. Ocalił mnie stojący przy drodze młyn. Przemas się zatrzymał aby zrobić zdjęcie. W takich momentach potrzebna była chwila przerwy i jedzenie, przy czym jadłem tylko ja, a Przem nic. Zjadłem bułkę, banany, dużego sezamka z Lidla, całą czekoladę, konserwę mięsną, wypiłem 3 litry wody, a on - nic!
Ścieżki są tu dobrze oznakowane i wszędobylskie. Ludzie pozytywnie nastawieni. Mówią "Hej", usuwają się z drogi rowerom, cofają samochody blokujące przejazd. A gdy raz zbrakło mi wody, zapytałem mieszkańca przypadkowego domu i mi napełnił butelki. Wypiłem i się nie zatrułem.
Idziemy spać, bośmy zmęczeni nieziemsko. Przynajmniej ja. Miejsce na rozstawienie namiotu znaleźliśmy w lesie, na polance gdzieś pod Torsås. W samym Torsås był sklep - ICY. Sporo droższy od Lidla. Tam zjedliśmy kolację i kupiliśmy coś na rano.
Jutro do Kalmaru. Mniejszy dystans do przejechania. Poza tym planujemy spać w kempingu, aby podładować baterie w komórkach i aparatach i zjeść coś ciepłego. Dziś minęliśmy jeden kemping, w Kristianopel. Ładnie tam było i przyjemnie. Wybadaliśmy ceny. Za rozstawienie namiotu - 140 SEK (70 zł), za rozstawienie i dostęp do prądu - 270 SEK. Skąd taka różnica? Gałka loda - 20 SEK (10 zł)!
Na dobranoc popijam Coca Colę z promocji. Tu też mają akcję z imionami i ksywami. Na mojej puszce jest napisane "Kompis". Pewnie "kumpel".
Na liczniku: 113,29
24 lipca 2013
Wstaliśmy trochę po 8:00. Przemo twierdził, że w nocy słyszał kroki zwierzyny przy namiocie. Ja spałem twardo jak kamień i nic nie słyszałem.
Ogarnięcie się ze wszystkim zajęło gdzieś z godzinę. Musiałem się totalnie przepakować, aby więcej upchnąć w sakwie, a mniej w plecaku. Ruszyliśmy. Trochę pobłądziliśmy po pobliskim miasteczku, ale szybko trafiliśmy z powrotem na Cykelsparet i kontynuowaliśmy jazdę do Kalmaru. Na duchu podnosiła nas informacja, że "tam jest McDonald".
Krajobraz Szwecji, im dalej na północ, tym mniejsze wrażenie robi. Wciąż jest ładnie, ale to już nie takie rażenie pięknem jak wcześniej, może też już się przyzwyczaiłem.
Przemo dziś mi tak nie odstawał. Albo sam, z racji krótszego dystansu, odpuścił prędkość, albo sam się zmęczył. Mi jechało się dobrze. Krótko po ruszeniu trochę bolały kolana. Trzeba to rozjeździć i przechodzi.
Gdzieś w połowie drogi natknęliśmy się na kościółek. Nikogo w nim nie było, drzwi zamknięte na głucho. Obok cmentarz, kranik, narzędzia do pielęgnacji grobów... Przemo wyczaił jakąś kanciapę obok, z gniazdkiem na jednej ze ścian. Zajął się ładowaniem swojego telefonu, aby w razie czego mapy były. Co jakiś czas ktoś podjeżdżał samochodem i robił zdjęcia kościółka. Podjechała też brygada rowerzystów-sakwiarzy. Chyba rodzina. Chwilę pogadaliśmy. Byli z Niemiec, też startowali z Karlskrony i robią po około 50 km dziennie. Pochwaliłem się, że wczoraj zrobiliśmy 100.
Pojechaliśmy dalej po jakiejś godzince ładowania. Wkrótce pojawiły się oznakowania "Kalmar" na ścieżkach rowerowych, a przed samą miejscowością była idealnie prosta ścieżka ciągnąca się przez 10 km! Aż nudno było tamtędy jechać. Na plus zaliczam to, że była oświetlona i nawet mijaliśmy kogoś, kto ją sprzątał!
Dojechaliśmy do Kalmaru. Najpierw poszliśmy na dworzec centralny, gdzie Przemo wszedł się zapytać, jak dojechać do Karlskrony z rowerami. Siedział tam z 15 minut, wyszedł i powiedział, że są duże kolejki i sobie darował. Stojąc pod dworcem wypatrzyłem McDonalda. Poszliśmy tam w następnej kolejności. Co by nie mówić o tych "restauracjach", smaczne to, a za granicą często wręcz ratuje życie. To najtańsze znośne żarcie, w dodatku za równowartość około 5 zł (cena cheesburgera) mamy: jedzenie, chusteczki, toaletę i WiFi. Jedliśmy odpoczywając w porcie. Słońce grzało jak głupie. Potem pojechaliśmy zwiedzać. Duże wrażenie zrobiły na mnie uliczki z rozwieszonymi flagami różnych państw. A w tych uliczkach - raj dla zakupowiczów. Dużo tu można znaleźć, ale nie za nic. Przykładowo - kubek z motywem z Muminków - 200 SEK (100 zł).
Po zwiedzaniu jeszcze raz spróbowaliśmy szczęścia na dworcu. Ostatecznie okazało się, że nie ma bezpośredniego pociągu z Kalmaru do Karlskrony. Jest jeden z przesiadką, ale w bardzo odległej miejscowości. Do Karlskrony jeżdżą autobusy, ale nie zabierają rowerów.
Ruszyliśmy do kempingu, po drodze zaliczając market Netto. Po dojechaniu spotkała nas kolejna cenowa atrakcja. 210 SEK za rozstawienie namiotu. Do tego koniecznie trzeba było wykupić kartę kempingową - 150 SEK. Plus tego wszystkiego jest taki, że zagotowałem wodę i zjadłem najsmaczniejszą w życiu zupkę chińską. No i są prysznice.
No liczniku: 177,41.
25 lipca 2013
Wstaliśmy bardzo późno, bo przed 9, a mieliśmy sporo do załatwienia, dopóki mamy dostęp do ciepłej wody. Ale w końcu pojechaliśmy do Kalmaru, tam jeszcze raz dopytałem w informacji turystycznej, jak najlepiej dotrzeć do Karlskrony z rowerem. Pociągów faktycznie nie ma. Pani powiedziała, że kierowcy autobusów nie lubią rowerzystów, ale czasami zgodzą się przewieźć ich jednoślady.
Dojechaliśmy do "końca ścieżki rowerowej" na Olandię. Ten koniec to port, skąd pływa specjalny prom przystosowany do przewozu rowerów. Półgodzinny rejs umililiśmy sobie spożyciem kolejnych cheesburgerów.
Gdy dopłynęliśmy, trafiliśmy na plażę i poszliśmy się kąpać. Woda była dość zimna i długo zajęło mi oswojenie się. Gdy wyszedłem z wody, czytałem "Opowieści starego antykwariusza" Jamesa. Zbiegiem okoliczności jedna z opowieści działa się w Szwecji.
Po pływaniu i wysuszeniu już mieliśmy się stamtąd zabierać, gdy nagle nad plażę podleciał helikopter. Pokręcił się, pokręcił i... wylądował jakieś 15 metrów od nas! Dopiero później przeczytaliśmy na plakacie, że to taka atrakcja dla dzieciaków, można się było przelecieć bodaj za 200 SEK, porobić zdjęcia itp. Jedna matka z córką poleciały. Ale ogólny efekt był chyba odwrotny do zamierzonego, gdyż helikopter zagłuszył ciszę i spokój plażowiczów, którzy pierzchli. Chociaż może po prostu zrobiło się zbyt zimno.
Odjechaliśmy i my, na północ wyspy, podziwiając jej uroki. Wjechaliśmy też do jednego z kempingów, który był olbrzymi. Na tyle, że uliczki z przyczepami miały swoje tabliczki z nazwami. Tam zjedliśmy kolację i pojechaliśmy do portu, aby wrócić do Kalmaru. Tu okazało się, że Przemo pomylił godziny. Miał być prom o 19:30, a był o 17:30. Planowo miał płynąć jeszcze jeden, o 21:30, lecz dla nas było to zbyt późno, bo następnego dnia planowaliśmy mimo wszystko pojechać autobusem do Karlskrony o 8:15 i przez to dobrze się wyspać.
Zostaliśmy na noc na wyspie; spaliśmy na dziko, obok rezerwatu. Na znalezienie miejsca zeszła godzina. Przy okazji okazało się, że przyczyną mojej coraz wolniejszej jazdy były słabo napompowane opony.
Leżymy w namiocie. Wokół nas dziwne zwierzęta - chyba ptaki - wydają dźwięki jak małpy. Obok przechodzi leśna droga do rezerwatu - czasami mam wrażenie graniczące z pewnością, że słychać stamtąd ludzkie głosy rozmawiające o naszym namiocie. Mam nadzieję, że nikt nas stąd nie wygna. A w razie czego pokażemy mu naszą kartę kempingową!
Na liczniku: 213.9
26 lipca 2013
Budzik mieliśmy ustawiony na 5:30, aby zdążyć na prom z Olandii o 7:00 i na autobus do Karlskrony o 8:15. Zebraliśmy się do wstawania o 5:50, szybko coś zjedliśmy, złożyliśmy namiot i o 6:30 ruszyliśmy.
A tu niespodzianka! Tylna dętka przebita. Czasu nie ma. Napompowałem migiem i gnaliśmy na prom, jakby nasze życie od tego zależało, nawet 30 km/h licząc, że dętka to wytrzyma. Wytrzymała.
W Kalmarze od razu poszliśmy czekać na autobus i 30 minut przed odjazdem poszedłem w stronę jednego z nich z pytaniem, czy jedzie do Karlskrony i weźmie dwa rowery. Do Karlskrony owszem, jechał, ale na rowery kręcił nosem. Próbowałem mu wytłumaczyć, że pociągów nie ma, że jest ostatnią deską ratunku, ale wciąż się wahał. Odszedłem, aby dać mu czas do namysłu. Po kilkunastu minutach podeszliśmy z rowerami. Zrobiłem oczy kota ze Shreka pytając, czy możemy chociaż spróbować. Podjechał na przystanek i nas zabrał.
Po dojechaniu do Karlskrony ruszyliśmy w drogę, zwiedzać wysepki, ale jechało się coraz gorzej i podjąłem decyzję, że muszę naprawić dętkę. Zacząłem od próby klejenia. Przemo miał naklejki, ale kleju już nie - zasechł. Wymieniłem całość. Trochę na tym zeszło, usmarowałem się na czarno, ale ostatecznie pojechaliśmy dalej. Znaleźliśmy ładny park z toaletą (można było się umyć po pracy), chatkami, mostkami, mini-zoo, szachami na świeżym powietrzu... Przemo przyssał się do znalezionego gniazdka i ładuje telefon, a ja piszę.... Zaraz ruszamy na wyspę Aspö, o ile da się tam wjechać.
Na Aspö nie dało się wjechać, za to po drodze zobaczyliśmy inne wysepki - Tjurkö, Sturkö i Senoren. Wyszła z tego całkiem długa wyprawa. Jako alternatywny z braku wjazdu na Aspö cel ustanowiliśmy sobie twierdzę Kungsholmen leżącą na wysepce obok Tjurkö, ale niewiele było widać z daleka, a promów dla turystów tym razem brak. Na moment wjechaliśmy do kempingu. Technicznie był najgorszy jaki spotkałem, z latrynami zamiast toalet.
Na nieszczęście pojawiły się duże pagórki i jazda zabrała tyle czasu, że postanowiliśmy nie wracać dziś do Karlskrony, tylko przespać się na kempingu. Trafiło na Senoren.
Jutro bez większych planów. Pochodzimy po Karlskronie, kupimy pamiątki. A potem na prom. I skończy się urlop. Na szczęście za niecały miesiąc druga połowa urlopu, tym razem z Drugą Połową!
Na liczniku: 281,75.
27 lipca 2013
Obudziliśmy się około 7:30 i szybko pojechaliśmy do Karlskrony. Podczas jazdy, gdzies około 10 km przed Karlskroną bardzo szybko uszło mi powietrze z tylnego koła. Okazało się, że to w oponie była dziura, która powodowała przebijanie kolejnych dętek. Podjęliśmy decyzję o wymianie dętki i zamianie opon miejscami, aby ta z dziurą nie była poddawana tak dużemu naciskowi spowodowanego bagażem. Przemo mi pomógł, ale i tak znów ja bardziej się usmarowałem, gdyż grzebałem w tylnym kole. Na całość zeszło zaledwie pół godziny.
Trafiliśmy znów do parku, tego z mini-zoo, szachami itp. Akurat odbywał się tam jarmark staroci. Nawet wygrzebałem kilka pamiątek - puszkę do herbaty, kubki kojarzące się ze Szwecją i maskotkę tygrysa dla wtajemniczonych. Dowiedziałem się też, że "Kalle Anka" to po szwedzku "Kaczor Donald".
Pojeździliśmy po Karlskronie, w zasadzie objechaliśmy ją dokoła. Potem ruszyliśmy do kempingu Dragsö na chwilę relaksu. Całkiem tam ładnie. Była tam niewielka plaża, popływaliśmy chwilę. Przy schnięciu czytałem dalej opowieści grozy i jedna była tak wciągająca, że przerwałem, aby końcówkę zachować na prom. Ledwo zdążyliśmy się osuszyć, a niebo posłało się chmurami i zaczęło kropić. Zwinęliśmy się migiem i pojechaliśmy do centrum kupić pamiątki. Czekolady, kartki i figurki pochłonęły masę siana, ale w końcu raz się żyje, a summa summarum noclegi wypadły tanio, więc nie zbankrutujemy.
Nadszedł czas na ostatnią wizytę w tutejszym Lidlu. Kupiliśmy bułki, banany, wodę - to, co każdego dnia tutaj. I pojechaliśmy do portu, czekać na prom. Teraz siedzimy i piszemy, niczym mnisi średniowieczni. Czasu do odpłynięcia zostało sporo, jak tak dalej pójdzie to zdążę oprawić te zapiski i ozdobić rysunkami.
A jednak jakoś zeszło. Otworzyli odprawę. Rowerzystów było aż około dwudziestu, dużo więcej niż w tamtą stronę. Prom przypłynął późno i najpierw wyładował to, co przywiózł, a dopiero potem mogliśmy wchodzić. Jednak opóźnienie wyniosło jedynie 15 minut.
Pokręciliśmy się po promie, Przemo kupił pamiątki - lalkę Pippi i breloczek. Wypiliśmy po Whisky z Colą za udaną wyprawę i poszliśmy do kajutki.
Na liczniku: 330,96.
28 lipca 2013
Z promu pojechaliśmy prosto na dworzec. Okazało się, że do Torunia jedzie jeden wcześniejszy pociąg TLK, którego wyszukiwarka internetowa nie pokazywała, gdy się wybrało opcję "z rowerami". Jednak pani w kasie zapewniała, że miejsca dla rowerów są.
Dostaliśmy miejsca na rowery w wagonie 10, a miejsca do siedzenia w przedziale obok tak, że widzieliśmy wiszące pojazdy przez szybę. Byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni faktem istnienia specjalnego przedziału. Do czasu...
Na jednej z kolejnych stacji dosiadła się pani z rowerem. Mówiła, że próbuje dojechać do Warszawy od dwóch dni, lecz wszystkie miejsca na rowery były wykupione. Wygląda na to, że mieliśmy szczęście...
Na kolejnej stacji dosiadła się para z rowerami. Miejsca do siedzenia dostali w wagonie 13., a miejsca dla rowerów w wagonie 17., gdzie wcale takowych nie było. Przytargali więc rowery do wagonu 10., który był jedynym przeznaczonym do ich transportu, jednak... pociąg był dzielony. Oni chcieli dojechać do Poznania, natomiast wagon 10. jechał do Warszawy. Burdel na kółkach.
Pociąg był objęty całkowitą rezerwacją miejsc, jednak wygląda na to, że PKP sprzedaje więcej miejscówek niż jest w stanie obsłużyć. W przedziale rowerowym zrobił się straszny tłok, za sprawą koczujących tam ludzi, którzy nie mieli gdzie usiąść. W Toruniu udało się jakoś wykaraskać te nieszczęsne rowery, ale najgorzej było wysiąść, bo tłum ludzi już napierał by wejść i nie reagował na wykrzykiwane informacje, że jeszcze drugi rower musimy wyprowadzić. Dosłownie, poczułem się jak Paszczak otoczony chmarą Hatifnatów. Ale udało się. W asyście "komitetu powitalnego" w osobie Alicji, mej dziewczyny, pojechaliśmy do domów.
Na liczniku: 350,00
Tekst: Sławomir Krysztowiak
Zdjęcia: Przemysław Czerliński, Alicja Felczykowska i Sławomir Krysztowiak